Thursday, May 26, 2011

ciućkowato :)

Odgruzowany Ciućku!
Mam nadzieję, że nie poprzestawiali Ci części w środku, jak już tam w Tobie gmerali ;). Wracaj szybko do zdrowia!

A taki bukiecik ustawiam koło Twojego szpitalnego łóżka :) 


Całuję! 

Tuesday, May 24, 2011

Radocha z rzeczy malutkich.

Dziewczeta,

tak sie rozczytuje w Was i slowa, ktore zostaja we mnie sa dwa: "oczekiwanie" i "rozczarowanie". To tak, jak logiczny wywod - "przyczyna" i "skutek". :D I nic wiecej w tym temacie, bo to Wasze rozpackanie traci z letka martyrologia. :D

wierze w ludzi, kocham ludzi i mam nadzieje, ze dobro zwyciezy. godze sie z tym, ze na wiele rzeczy nie mam wplywu, bo ludzie wyposazeni zostali w wolna wole. przyjmuje na klate te wolna wole.

jedyne, co moge to dbac o siebie, radowac z rzeczy malutkich i byc gotowym na nieoczekiwane.

pozdrawiam Was, moje zasmarkance.
Ciuciek Przedoperacyjny.*

* operacja w czwartek.

Monday, May 23, 2011

Przecież Kochamy Walczyć

Rozmoknięta Babko!

Czytam Twoje słowa i tak dobrze je rozumiem... Oczekiwania. Ileż ja się o owych napiszę, namyślę, narozmyśluję, jak się ich pozbyć, udusić, ukrócić, żeby tak nie bolało. Milion dialogów z oczekiwaniem i rozczarowaniem nadal niewiele pomogło. I czy ktoś umie sobie z tym radzić? Pośród całego tego whateverowania, tłumaczenia sobie innych ludzkością, nic to tak naprawdę nie daje.
Przypominają mi się te chwile, kiedy (jakże często!) powtarzam mej bratniej duszy z wysp: "ja już nie mogę, już nie dam rady, nie umiem dłużej znosić tego ciągłego rozczarowania"... I wiesz, Babko, co ta duszka mi wtedy odpowiada? Coś, co zawsze, za każdym razem, choćby nie wiem jak źle było, momentalnie stawia mnie na nogi:

"Przecież ty kochasz walczyć!"


Jest taki bardzo średni film, nazywa się "Subject 2", opowiada o facecie, który wynalazł sposób na ożywianie ludzi prądem czy czymś tam. No i tak zabił sobie dwóch ludzi, ale z tym pierwszym coś mu nie wyszło, więc tak oto pojawił się młody chłopak zwany subjectem 2. Ten cały naukowiec przez ten proces zabicia chciał wyprodukować człowieka, który nie czułby bólu. Ale za każdym razem, gdy subject 2 "zmartwychwstawał", widział słońce, góry, słyszał ptaki i jego zachwyt czy wręcz zachłyst tym pięknem powodował, że jego układ nerwowy czy coś tam nie wytrzymywały takich emocji i powodowały jego śmierć w bólu. Naukowiec bez przerwy wycinał mu kolejne nerwy odpowiadające za wrażliwość, chcąc wyprodukować idealnego człowieka bez tego całego shitu, przejmowania się, bez cierpienia poprostu. I w końcu mu się to udało. Jakkolwiek subject 2 nie rozumiał już wtedy po co niby miałby żyć i sam doprowadzał do swojej śmierci.
Wniosek z tego był taki, że bez tej wrażliwości, którą miał, która spowodowała, że był tak bardzo samotny i niezrozumiany, która prznosiła mu tak wiele bólu, bez przerwy, była tak naprawdę wszystkim, czym był. I gdy po każdym zmartwychwstaniu widział świat i czuł piękno, nic już nie było dla niego ważne.
Trudno to opisać, ale myślę, Babko, że my to takie subjecty 2. Niby chciałybyśmy się uwolnić od tej naszej przeklętej wrażliwości, od tego wiecznego oczekiwania, od tej wiary - wiary, która każe nam przenosić góry, stawać na palcach, porywać się z motyką na słońce, wiary w ludzi, którą inni poprostu klasyfikują jako naiwność, a w nas ona wciąż jest tak silna! wiary, jaką nosił na sobie Don Kichot i gdy ją zabił, z pomocą ludzi zresztą, zabił samego siebie - więc chciałybyśmy się uwolnić od tej wrażliwości, wyciąć sobie te nerwy i nie czuć tego cholernego rozczarowania; bardzo.

Ale gdyby nam się to kiedyś rzeczywiście udało, co by z nas zostało??

Więc mimo codziennych praktyk whateverowania, myślę sobie, że nasza wrażliwość jest wszystkim, co mamy. I choć to walka z wiatrakami, to dopóki wierzymy w jej sens, ma ona sens. Musi mieć. Dopóki wiemy, kim jesteśmy, idziemy dobrą drogą.

Dziś rano spotkałam Don Kichota
Był niepodobny do tego którego znałam
z podręcznika do wiary w wiarę
Siedział na ławce
w garniturze czarnym pod krawatem
chyba w wiatraki
włosy elegancko zaczesane do tyłu w dłoni kapelusz
Siedział tak z nogą założoną na nogę
palił hiszpańskie cygaro
To idiotyczne siedzieć w parku na ławce i palić hiszpańskie cygaro
Uśmiechnął się kiedy przysiadłam się doń
z jego podręcznikiem w dłoni
Witaj księżniczko Micomicono powiedział
nie zaprzeczyłam
Nie wiem skąd wiedziałam że to on
Czekasz na Dulcyneę zapytałam a on
Tak czekam Umówiłem się z nią na dziewiątą
Wiesz przyszedłem wcześniej Te korki
Pszczoły Ławki wszystkie zajęte
albo świeżo pomalowane
Już dziesiąta mówię Chyba nie przyjdzie
Skąd u ciebie ta niecierpliwość księżniczko rzekł
wieczność to przecież wcale nie tak długo
trzeba umieć czekać i wierzyć
A jeżeli nie przyjdzie rzekłam Niewierny Tomasz
Jak to mówi Don Kichot Przecież czekam musi przyjść

Błędny rycerz myślę dziś Czekał i nie wierzył
Że można zwątpić Że można nie wierzyć Że Dulcynea może nie przyjść
Żal mi Don Kichota  Mnie księżniczce Micomiconie
***

I tak, wiem, wiem napewno, że nam obu, Babko, kiedyś się coś w końcu uda, coś się ruszy. Musimy tylko "być wierne i iść", a reszta już sie jakoś poukłada.

Kiedyś, jeden murzynek, który pojawił się obok mnie na stacji kolejki, zupełnie jak na filmach, z nikąd, jak anioł, może to był anioł, pojawił się i powiedział mi:

"God always gives you what you want. It may come not in the moment you want it, but ALWAYS ON TIME."

Micomiconowa Franka

Saturday, May 14, 2011

o nadziei

Franko ze Smutolandu,
widzisz u mnie też deszcz. I też łez. I za oknem też. U Ciebie ktoś nadzieję zbudził, a u mnie podeptał moją wiarę.
Widzisz Franko, obie uczymy się bycia z ludźmi - Ty praktykując whateverowanie, doszukując/zanurzając się w magii, a ja... no właśnie, nie wiem jak.
Nie pierwszy raz nadzieja, a może właśnie oczekiwanie, rozpada się w drobny mak. Myślę, że to oczekiwanie właśnie, nie Nadzieja. Moje oczekiwania wobec ludzi, spraw powstają szybko. Klocek na klocek i ani się człowiek (czyli ja) obejrzy, a już ma przed sobą konstrukcję, że hej. A  im szybciej wieżyca powstaje, tym przy upadku huk głośniejszy i kurzu więcej. Zostają tylko ryk i płacz, i zgrzytanie zębami. I chcę nie oczekiwać, a brać co przychodzi, i wychodzi mi to coraz lepiej. Ale...
Wiesz, mam taką głupią matematykę - wydaje mi się, że jak ja jestem uczciwa wobec innych, to i inni będą uczciwi wobec mnie. Zgadnij, jak to wygląda w praktyce?
Odkąd jestem na emigracji, mam wrażenie, że wszystko, czego dotykam, rozpada się w proch; albo też, że droga do celu skręca się w tak zawrotnym tempie, że wypadam na zakrętach, tłukąc się boleśnie.

I widzisz kochana, jak sobie myślę o naszych potłuczeniach, to coraz bardziej mi się wydaje, że można mieć wszystko, ale nie w tym samym czasie. A nasz problem być może polega na tym, że chcemy od razu i to, i tamto. I być niezależne, i zależne w tym samym czasie. I szczęśliwe, i drama queens. Nasze romantyczne serca wyrysowały już świat dookoła nas. Nie ma w nim miejsca na szuje, kłamstwa, podłość. Jest za to miejsce na ból, przeżywanie, oczekiwanie na miłość, tęsknotę... I Ty, i ja, ratujemy się oczywiście, jak to tylko możliwe. Ty praktykujesz whateverowanie, ja chyba zbyt uparcie trzymam się zasad.

Nie rozumiem ludzi dookoła mnie, wiesz? Nie radzę sobie z byciem w obcym kraju, z tym, że moje marzenia zarastają kurzem, że przewartościowuje mi się świat, że jestem tak bardzo zależna od tego jednego jedynego... Że gdzieś zniknęły moja siła, odwaga, rozpostarte skrzydła... i ta radość, która mnie rozpierała, dusiła, unosiła... Za to nieproszone pojawiły się frustracja, rozczarowanie, łzy niemal co drugi dzień, zazdrość i taki ból w środku, taki ból... I nie koi go nawet pocałunek ukochany.

Też zaliczyłam spodziewany upadek z 300-go piętra. Wylizuję rany. Jutro jeszcze pewnie pochlipię, ale w poniedziałek znów się podniosę. Bo mam nadzieję, że kiedyś coś się uda, że kiedyś coś zrozumiem. Albo i nie, ale pogodzę się z tym i będzie mi dobrze. W sumie nic nie muszę. Tylko pielęgnuję w swym sercu właśnie tę nadzieję. Tak jak Ty, prawda?



No i przetrwamy :-). Wszystko.



Nawet disco ;-)).

Buziam i tulam,
Rozmoknięta Baba

Deszcz

Kochane Babki!

Piszę do Was, bo nagle głos mój odbija sie od ścian zbyt boleśnie. Deszcz mi się przyplątał. I nie mogę - znów! - nadziwić się, jak smutny jest deszcz, który przecież wiedziałam, że przyjdzie, i spodziewałam się go. I dlaczego dlaczego to wciąż tak bardzo boli, nawet gdy wiemy. Dlaczego każda zła wiadomość, o której przecież tak dobrze wiemy, że będzie zła, wydziera z nas ostatni oddech. Dlaczego ta maleńka iskierka nadzieji, że jest jednak inaczej, zachowuje nam się, jakby była stuprocentową pewnością.
Wciąż uczę się nieoczekiwania i kiedy wydaje mi się, że tak świetnie sobie już radzę, rozczarowanie, które przecież znam na pamięć!! - spada mi na głowę. Deszczem

łez.

Więc był ON. Pierwszy człowiek od tak dawna, od K., który sprawił, że znów fruwałam. Ba! Kazał mi pisać! Człowiek, któremu jeden raz spojrzałam w oczy i nadzieja pochłonęła mnie bez końca. Przy którym w jednej małej chwili poczułam... MAGIĘ. A Babki Kochane, jak często zdarza się poczuć z kimś przy kimś magię?

I przecież wiedziałam, że znów sama sobie wymyśliłam tę magię, że jej tak naprawdę nie było. A może była, ale właśnie gdy jest, to zawsze jest tylko dla mnie. Bo przecież ja i tak, od zawsze, nie wierzę we wzajemność. A co dopiero miłości z wzajemnościami. I właśnie więc przecież doskonale wiedziałam i dostałam dowód na brak magii po tamtej stronie brzegu. I nawet chyba się z tym pogodziłam. Aż do kolejnego telefonu przynajmniej. Telefonu, który znów wpędził mnie w tę głupią, niezdrową o jakże niezdrową nadzieję...
A dziś dowiedziałam się, że niesłuszna ta moja nadzieja. A dziś dowiedziałam się, że moja historia tysięczny raz się powtórzyła. Ot, jakoś zawsze wybrany zostaje ktoś inny. Ja jestem bardzo fajna, ale... no właśnie.

I Babki, najbardziej nie mogę uwierzyć samej sobie. Że ot jakiś głupi, zupełnie nieciekawy facet, którego tak naprawdę zupełnie nie znam, i który zupełnie do mnie nie pasuje, że taki to właśnie facet tak bardzo wyprowadził mnie z równowagi. Mnie, niezależną silną kobietę sukcesu, która pokonała czołg, stado szerszeni i wiele innych insektów. Mnie, której mantra brzmi “whatever” i która postanowiła sobie już dawno, że nie da się żadnemu facetowi. I ot, dała się. Tak łatwo. Tak beznadziejnie.

I jak można
być na sto procent pewnym, że przegraliśmy, i gdy dostajemy oficjalny komunikat, czuć się, jakby ktoś zrzucił nas z 300ego piętra i na dole jeszcze skopał.

I Babki Kochane, nawet jakoś nie mam komu o tym powiedzieć. Nikogo to przecież nie obchodzi.

I tak do Was pisze, smutniej niż zwykle, bo może jak napisze, to trochę mi przejdzie i będę się w stanie wziąć za wystawienie tych ocen, które aż piszczą.
I chyba z nadzieją, że Wy, które wierzycie w rzeczy, w które ja nie wierzę, powiecie mi coś, co mnie może trochę uśmiechnie albo odsmutni. No albo coś.


Ze Smutolandu, z nadzieją, że przestanie padać,

Franka