Tuesday, November 29, 2016

o szlachetnym zdrowiu...

Hej bieszczadzka Ciuciu!
Zdaje mi się, że tęsknisz za przestrzenią, zielenią, ciszą Bieszczad... Piszesz, że ludzkie ciało to świątynia. Ach, jak bardzo się zgadzam! Tylko nie wiem zupełnie, kiedy gubi się w nas takie właśnie przekonanie. Przekonanie, że jesteśmy ważni, niemal boscy, że powinniśmy nasze ciała szanować, kochać, pieścić, dbać o nie, a nie wlewać w siebie litry niszczących napojów i pożerać wstrętne dla ciała jedzenie. Straszne, co się z nami dzieje.
A ja patrzę na tego mojego dwuletniego skarba, z jaką wrażliwością słucha samego siebie i obiecuję i sobie i jemu, że nie zabiję tej jego intuicji.

Od dziewięciu dni poszczę. No niezupełnie, bo jednak coś tam jem - określone warzywa i owoce. Ten post ma na celu oczyszczenie mojego ciała (i ducha pewnie też przeczyści) i ewentualne samoleczenie. A takie tam czary mary.  Ale wiesz co? Widzę, że włosy mi nie wypadają (a wcześniej faszerowałam się tabletkami , które miały pomóc), cera mi się poprawiła, zgubiłam trochę kilogramów. Od schodzących ze mnie toksyn jest mi czasem mdło, do tego kręgosłup boli jak dawno nie bolał. A jednak się cieszę, że trwam, że robię coś dla siebie. Na nowo spoglądam na siebie. Cieszę się sobą. ot tak, po prostu. 

A Twoje, Ciuciu, jak zdrówko? 

Doszły mnie słuchy, że masz wspaniałego towarzysza do spacerów. Jak Wam się chodzi? Czy odkrywasz nowe miejsca?

Ściskam!
B.

Monday, November 21, 2016

O wszystkim

Babko fascynujaca sie!

U nas sniegu nie ma, ale za to wczoraj straszna wichura byla, wiec moze to globalne ocieplenie to jednak nie sciema.

Kiedy mysle o kosciele, jako fizycznym miejscu, wracam wspomnieniami do cerkwi w bieszczadzkiej Łopience. Cudne miejsce sprzyjajace skupieniu i refleksji.




Tak w ogole to ja mysle, ze kosciol to ludzie. Ludzkie ciala to swiatynie.

Szczescie to wybor jednak jest. Podjecie decyzji, ze wazne jest tylko tu i teraz. To, co zadaje nam bol i wywoluje smutek wydarzylo sie w przeszlosci lub ma wydarzyc w przyszlosci. Terazniejszosc pozbawiona jest tego ciezaru. I rzeczywiscie, to "przeczekiwanie" to proba wytrzymalosciowa i wymaga niebywalej dyscypliny umyslowej.

Nie wiem, jak moze czuc sie dziecko zamkniete przez tyle czasu w szafie, bo nigdy takim dzieckiem nie bylam. Moge wyobrazic sobie, ze odczuwa przede wszystkim strach, a po jakims czasie uruchamiaja sie jakies mechanizmy obronne, ktore ten strach lagodza. Pomyslalam o filmie "Room" (rez. Leonard "Lenny" Abrahamson).


Pozdrawiam Cie serdecznie,
Ciuciek.

Sunday, November 20, 2016

wieczornie o przyjemnościach

Hej Ciuciu!
Najpierw miałam napisać posta o przyjemnościach, którymi się ostatnio oddaję, potem jednak post mój zaczął zmierzać niebezpiecznie w kierunku moich refleksji na temat ludzi, z którymi mam ostatnio wątpliwą przyjemność... 
A dziś pomyślałam sobie, że napiszę Ci jednak o Andrzeju Czajkowskim. 
Czyli: nie o kasztanach z piekarnika, nie o ludziach, którzy zawodzą, a o pianiście i kompozytorze, na którego twórczość wpadłam dzięki Hannie Krall i jej opowiadaniu "Hamlet". I którego cały czas właśnie z przyjemnością odkrywam. 

Robert Andrzej Krauthammer miał cztery latka, gdy wybuchła wojna i gdy jego świat zamknął się za murami Getta Warszawskiego. To mama uczyła go gry na pianinie, na którym sama grała dla przyjemności, nie dowiedziała się jednak nigdy jak wielkim geniuszem był jej syn. Choć miałą możliwość, zdecydowała się getta nie opuszczać, by zostać z kochankiem. I wiem, że zdanie to brzmi bardzo oceniająco, ale nie potrafię jednak tej oceny się pozbyć jako matka. 
Jej syn przeżył. W  1942 roku, babcia Celina wyprowadziła go z getta i zamknęła w szafie u panny Moniki. Okres okupacji przesiedział więc w ciemności, ciszy i lęku. Wyobrażasz sobie siedmio-, ośmioletnie,  dziecko, które musi siedzieć w szafie, by przeżyć? Wyobrażasz sobie, co działo się w jego głowie? O czym myślał? Jedyny świat dla niego - szafa, dwie osoby spoza świata - babcia i panna Monika. Ile razy zapytał babcię, kiedy go zabierze z tej szafy, zanim pogodził się ze swoim losem? 
A babcia Celina miała wobec niego wielkie plany. To ona zmieniła mu imię i nazwisko, to ona zdecydowała, że będzie pianistą, to ona wysłała go wreszcie do Paryża, by zachwycił się nim... no właśnie...świat. Wielcy pianiści uważali, że był geniuszem. Czajkowski miał fantastyczną pamięć muzyczną, potrafił zagrać wszystko - od klasyki, po utwory współczesne. Koncertował na całym świecie, a w zaciszu domowym skomponował jedyną swoją operę "Kupiec wenecki". 
Kiedy umarł, jego czaszka - zgodnie z jego własnym życzeniem - trafiła do The Royal Shakespeare Company, gdzie służyć miała za rekwizyt do "Hamleta"... I służyła!

Aktor RSC David Tennant z czaszką Czajkowskiego w 2008 r.

Przez całe życie towarzyszył mu syndrom ocalonego, czyli myśl, że przeżył, choć nie powinien, bo innym się nie udało. Pewnie napatrzył się za dużo na śmierć w getcie, pewnie nie bardzo w siebie wierzył, a może jakoś nie potrafił poradzić sobie z decyzją matki. Że wybrała kochanka, a nie małego synka. Tak jakby wcale na jej miłość nie zasługiwał.

Po "Hamlecie" Krall sięgnęłam po książkę "...mój diabeł stróż. Listy Andrzeja Czajkowskiego i Haliny Sander". Halina i Andrzej poznali się na początku lat pięćdziesiątych, na Wydziale Fortepianu, gdzie oboje wówczas studiowali. Zamieszkali razem, planowali dziecko, kochali się jakąś taką dziwną miłością, bo Andrzej był homoseksualistą. Potem, gdy Czajkowski podróżuje po świecie, wymieniają między sobą listy. Przez ponad 20 lat. 
Czułe, piękne, ale i smutne, straszne. Oboje nie mogą sobie jakoś ułożyć życia. On samotnik, miota się w sobie i poza sobą, jest artystą, ale i złamanym człowiekiem. Ona, próbująca w końcu stworzyć jakiś związek, matka, studiuje, rozwija się, pisze... a wszystko to w cieniu tej swojej nieszczęśliwej miłości do niego. Był pięknym, charyzmatycznym mężczyzną.
Przeglądam sobie dostępne nagrania z Czajkowskim, słucham utworów, które czarował swoim talentem.  Czekam teraz z niecierpliwością na film dokumentalny "Rebel of the keys".
Zobacz Ciuciu.



Wiesz, że w polskiej Wikipedii jest o nim tylko kilka zdań? Jakby dla polskiego świata kultury w ogóle nie istniał (a uważany jest za jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów). Ciekawe dlaczego? Bo był Żydem czy że był homoseksualistą?
Czego nie może mu wybaczyć ten nasz dziwny kraj?

"Jest mi smutno. Bóg wie, dlaczego - mam przecież przyjemne, intensywne i ciekawe życie. Ale smutek czasami i tak przychodzi, a potem odchodzi, więc najlepiej go traktować jak katar czy grypę - po prostu przeczekać. Czekanie to oczywiście bardzo trudna sztuka".
(z listu A. Czajkowskiego do H. Janowskiej, 5.06.1968, z: "...mój diabeł stróż...".

No to tak, o przyjemnościach!
Buzi!

Tuesday, November 8, 2016

o kościele. no jakby na to nie patrzeć.

Hej Ciuciu,
Napadało nam śniegu, wiesz? Początek listopada, a my już chodzimy po skrzypiącej od mrozu lodowej bryle. V. mówi, że globalne ocieplenie, to jakaś ściema, bo zamiast konać z gorąca, my szczękamy zębami z zimna. Serio. Dziś było -9. O 7.00 rano.

Tak ładnie napisałaś o sile modlitwy, o jakimś takim poddaniu się, zawierzeniu większej sile...
Blisko mojego dawnego miejsca pracy w Warszawie, stoi mały, stary kościół pamiętający jeszcze XVIII wiek, jeden z niewielu warszawskich zabytków, który przetrwał II wojnę światową. Słyszałam kiedyś, że to dlatego, że jeden esesman, był tak rozkochany w architekturze, że po prostu kościół ocalił. Nie wiem czy to prawda. Chyba raczej wierzę, że mogło się tak stać.
W tym kościele często się zatrzymywałam. Najpierw z ciekawości, bo z reguły był zamknięty w ciągu dnia i wnętrze można było oglądać tylko z przedsionka, zza szyby, Potem sobie przyklękałam i układałam swoje prośby do wszechświata prosto w mrok kościoła. A potem jeszcze robiłam tak, żeby zawsze znaleźć choć pięć minut na moje krótkie modlitwy w Kościele Wizytek.
A jak by nie patrzeć, to był to czas dla mnie. Czas na ułożenie sobie w głowie czegoś, sformułowanie jakiejś idei, wysłanie jej w kosmos, pewnie jakaś forma medytacji, afirmacji,  przyciągania pozytywnych zdarzeń...

I myślę sobie właśnie o dwóch rzeczach -
1. modlitwa, jako oddanie się, zawierzenie, oddanie kontroli (?)
2. miejsce - nie miejsce, w którym się to dzieje. Bo dzieje się przecież w głowie/sercu, a nie miejscu.

I myślę sobie, że człowiek wtedy osiąga szczęście, gdy się właśnie nie szarpie ze światem. Gdy czuje, że ok, cokolwiek się zadzieje, biorę to, akceptuję i heja. I nie ma znaczenia, co to jest. Niezależnie czy jest to wydarzenie pozytywne, czy negatywne, człowiek bierze je na klatę z pokorą, ale i jakąś zgodą. I wcale to nie musi oznaczać bierności.
Całe swoje dorosłe życie staram się przekuwać negatywy w pozytywy, tłumaczyć sobie, że nie ma porażek, bo jeśli czegoś się w jakiś sposób uczę, nabywam doświadczenie, to się rozwijam, a nie upadam.
Mam chwile, gdy potrzebuję kościoła..., ale bez mszy, bez kazania... Potrzebuję ciszy budynku, może mistycyzmu, pewnie bardziej energii ulokowanej w takim miejscu. W Norwegii takiego kościoła jeszcze nie znalazłam. Przestrzeń do  modlitwy/medytacji noszę głównie w sobie. I tęsknię za "moimi Wizytkami"...

Piszesz Ciuciu, o jeszcze jednej ważnej sprawie, która nam umyka. Wdzięczność. Za tu i teraz. Za życie. Za świergot ptaków za oknem, Za deszcz. Za to, że mamy do kogo i z kim. Za błędy. Za wdech i wydech. Za sprawne ręce. Za oczy. Za szukanie i znajdowanie. Za wstawanie, gdy się upadnie. Za siłę. Za wodę, która leci z kranu... Za... za... i za... Wdzięczność. Takie ładne słowo i piękny gest, szczególnie wobec siebie samego.

Ćwiczę się właśnie we "wdzięczności", w byciu wdzięczną za to co mam (czy zauważyłaś, że jest różnica pomiędzy "byciem wdzięczną/-cznym" a "dziękowaniem"?). Wdzięczność chyba idzie z dołu, z pokory, podczas, gdy dziękowanie jest jednak z góry.

Cieszę się z tego Twojego oddechu, Ciuciu!

Przytulam!
B.

Thursday, November 3, 2016

O sile modlitwy

Babko,

jesli o diable, to i o jego najlepszym kumplu, bogu bedzie. I o rozmowie z nim, a raczej sluchaniu. Bo musisz wiedziec, ze odkrylam, ze modlitwa to tak nie do konca rozmowa. To raczej nastawienia uszu, uslyszenie tego szeptu. I nie rzecz o uszach wlasciwie, a o sercu. Bo to musi jednak najpierw przez serce.

Odkrylam cos w sobie. Zgode z glebi mego jestestwa na stan rzeczy taki, a nie inny. Przyszla nagle, naturalnie. Minelo rozedrganie, minal strach. Jest tu i teraz. 

I tak sobie mysle, ze to jednak modlitwa, ktora nieudolnie czynilam, sila. Dlugo szukalam, niestety w glowie, jak sie dogadac z najwyzszym. W koncu sie poddalam i zaczelam, prawie nieustajaco, spiewac to:


Dlugo trwalo zanim poczulam, no wlasnie, ulge. To odpowiednie slowo. W koncu moge spokojnie wziac glebszy oddech i spokojnie wydychac, bez dlawienia sie swiezym powietrzem.

I wdzieczna jestem.

Buzia,
Ciuciu.